01/05/2014

Huaraz & Santa Cruz, Peru

Docieramy o 6 rano i zgodnie stwierdzamy, że należy nam się solidny odpoczynek. Szelejemy, bo aż cały dzień spędzamy na spokojnie. Ruszamy na market na śniadanie, ale znalezienie czegoś jadalnego dla nas o tej porze dnia okazuje się nie lada wyzwaniem. Peruwiańczycy bowiem o 7 rano na ichniejsze śniadanie jedzą smażonego kurczaka lub zupę gotowaną na głowie chyba lamy. No cóż, zawsze można znaleźć pyszne soki naturalne.
Wstępnie planowałyśmy wybrać się na trek Santa Cruz same, ale po podliczeniu kosztów okazało się, że lepiej dołączyć do zorganizowanej grupy niż iść na własną rękę. Trasa wygląda na sporo łatwiejszą niż Salkantay czy kanion Colca. Są to tylko 4 dni i jedno przejście na 4750 metrów. W grupie mamy 6 sympatycznych Izraelitów i już mniej symaptycznych 2 kolesi z Danii i jednego ze Stanów. Pierwszego dnia jazda busikiem i treking trwają po 5h, więc długi, ale łatwy dzień. Widoki są poprostu niesamowite. Nic dziwnego, że Santa Cruz jest uznawany za jedną z piękniejszych tras na świecie. Szkoda, że zdjęcia nie oddają tego piękna w wystarczający sposób. Niestety pod wieczór zaczyna mocno padać, więc namiot i śpiworu dosłownie pływają. Dzień drugi należy do najpiękniejszych, ale też do najtrudniejszych i najdłuższych. Pogoda nam stanowczo nie dopisuje, tak naprawdę to totalna masakra. Bardzo mocno pada i prawie zero widoczności. Na pasażu 4750 metrów zaczynam zamarzać. Śnieg z deszczem i do tego wiatr. Czuję się jak w Patagonii. Do kempingu jeszcze parę godzin marszu, a ja mogę swoje buty dosłownie wyżymać. Po dotarciu do bazy dopiero po 30 minutach się rozmrażam. Namioty mokre i wilgotne śpiwory. Strasznie zimno. Powraca mój niezłomny przyjaciel z Patagoni - Jumping Jack, czyli nasz polski pajacyk. Po paru podskokach dopiero można wejść do śpiwora. Ziiiimno!!! Z Anią robimy trochę pimp my tent, wiążemy sznurki w środku i używamy poncha jako podłogi i jest stanowczo lepiej.
Całe szczęście następnego dnia się rozpogadza. Stara sprawdzona metoda na suche skarpetki i siatki plastikowe w mokrych butach sprawdza się świetnie. Trochę wiocha, ale kto by na to patrzył w takich warunkach. Widoki niezmiennie przecudowne. Bardzo żałuję, że wczoraj nic nie było widać. Ostatni dzień już jest bardzo słoneczny, ale to już tylko parę godzin trekkingu i powrót do Huaraz na kolejne pycha ceviche i wielkie ciastko czekoladowe. Pożegnalny wieczór z Anią i organizowanie lotów do Polski.
Oj dzieje się, dużo się dzieje...

























No comments:

Post a Comment