27/10/2014

Reality?? Noooo i don`t want to grow up!!! Kolonia



Apetyt rośnie w miarę jedzenia a mój na podróże w jakimś zatrważającym tempie. Jak odwiedzisz jedno miejsce na ziemi, to nie znaczy, że masz jedno mniej do zwiedzenia, a raczej 5 dodatkowych, bo zawsze ktoś o czymś opowie i tadam Kasia znowu zaczarowana/oczarowana.
Po wszystkich wyjazdach „niechcący” dostałam pracę w firmie Procter & Gamble. Powrót do pracy w korporacji był ostatnią rzeczą o jakiej marzyłam, ale jednocześnie otwierał możliwość wyjazdu na kontrakt expata do Niemiec.Więc efekt WOW stanowczo był...
Oczywiście propozycję przyjęłam i dosłownie w ciągu kilku dni byłam już w Kolonii. W sumie niewiele się zmieniło. Autobus zamieniłam na samochodzik, namiot na hotel, plecak na walizke a trapery na szpilki hahahaha
Nadal co tydzień mieszkałam w innym miejscu i jak w końcu od połowy grudnia czyli dokładnie po roku od rozpoczęcia tułaczki dostałam mieszkanko w sercu Kolonii poczułam trochę ulgę. Nie musiałam się nadal pakować i rozpakowywać. Mogłam kupić jedzenie czy kwiatki. Takie to proste, ale sprawiało bardzo dużo przyjemności. Mogłam po pracy pójść na basen i mniej więcej zaplanować kolejne dni. Trochę mi jednak tego brakowało. Powoli zaczęłam „rzucać kotwicę” i prowadzić regularny tryb życia. Poszłam do kina, na piwo, poznawałam nowych ludzi. Poznawałam miasto, które bardzo mi się podobało. Rok w Kolonii minął mi równie szybko jak i ten w podróży. W pracy  było bardzo ciężko, ale po pracy spędzałam mega fajne chwile. Czułam się jak na Erasmusie hahahaha. A zwłaszcza podczas karnawału jak odwiedziła mnie Ania, Selen i Shahin :)
W między czasie skoczyłam do Lizbony, Holandii, Rzymu, Belgii, Wiednia, Francji, Gruzji, Turcji i Grecji :) przygotowałam się do Triathlonu, przyjęłam sporą liczbę odwiedzających i nacieszyłam się piknikami w okolicy Kolonii. Poznałam wielu nowych przyjaciół i znajomych z Ela, Agą, Ingo, Emilem, Normą, Jose i Raoulem na czele. Co jak co, ale nudą nie wiało :)
Ten powrót do normalności wcale nie był taki straszny, dzięki temu, że ciągle było coś nowego. Nie była to dobrze mi znana Warszawa, ale Kolonia, w której musiałam poznać nowe miejsca i ludzi. Rozmawiać po niemiecku, hiszpańsku i angielsku. Ciągle była to namiastka podróży i przygody. Wspaniałej przygody, którą będę do końca życia wspominać z uśmiechem na twarzy. Szkoda tylko, że moi przyjaciele: Patti i Maciek przeprowadzili się do Kolonii w dniu mojej imprezy pożegnalnej...


 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

30/08/2014

Ach co to był za ślub



Pod koniec sierpnia 2014 po powrocie z nieziemskiego Svalbardu miałam zaszczyt być świadkową na ślubie moich Przyjaciół Ewy i Artura, którzy bardzo słusznie aż przez tydzień :) świętowali ten „najważniejszy dla nich dzień” Miejsce też wybrali nietuzinkowe, bo Wyspę Kos w Grecji. Oczywiście bez przygód się nie obyło, więc jest co wspominać. Pomijając wszystkie zawirowania finał jest taki, że udało nam się zorganizować wyjątkową ceremonię w parę godzin. Wspaniała uroczystość, piękna Para Młoda i oczywiście jeszcze piękniejsi Świadkowie :) Wedding Panda zrobiła furorę na całej wyspie a ilość stresu, towarzysząca nam w tych błyskawicznych przygotowaniach przyprawiła nas wszystkich o zawał serca.
Jak już wybiła godzina 0 i w ostatnim rzucie doczepiliśmy butonierkę i wstaliśmy aby powitać Państwa Młodych wzruszenie ogarnęło wszystkich. Piękna plaża, szum fal oraz zachód słońca w tak romantycznej chwili to jedynie wisienka na torcie. Po ceremonii udaliśmy się na kolację a później już imprezę do białego rana. Widok skaczącej Ewy w sukni ślubnej przy rytmach Nirvany był bezcenny. Karły też załatwiliśmy hahahaha. Kolejne dni mogliśmy odpocząć, nacieszyć się widokami i towarzystwem długo niewidzianego Maćka oraz kibicować w wyjątkowej sesji zdjęciowej na żaglach. Cudowne emocje, zaszczyt i wspomnienia na całe życie. Teraz jedynie zostaje nam kibicować, aby Ewa z Arturem zawsze z taką łatwością pokonywali trudności i tak bardzo potrafili cieszyć się wspólnymi chwilami (ze Świadkami oczywiście hahaha).
Sama Grecja jak zwykle była cudowna, ciepła, pełna pycha jedzenia i wyluzowanych ludzi. Jedyne czego nie ogarniam, to dlaczego tam na każdym rogu jest sklep z futrami.
W przypadku propozycji współpracy przy organizacji ślubu w Grecji jesteśmy do Państwa dyspozycji. :0


22/08/2014

Życie po podróży



Tadam, wiem wiem rychło w czas, ale nie ukrywam, że nie było łatwo…
Minęło już ponad 1,5 roku od mojej wspaniałej wyprawy i mimo, że mój „Wanderlust” był nieco karmiony, teraz powróciła wena i potrzeba ponownego skupienia się na podróżach.
Zanim wyruszę na nową wyprawę postanowiłam podsumować te paręnaście ostatnich miesięcy mojego „ zwyczajnego” życia. Zwyczajnego w cudzysłowie oczywiście, bo ani tak do końca zwyczajne nie było, ani nie chciałabym, żeby słowo zwyczajne miało wydźwięk pejoratywny.
Ostatnie miesiące podróży spędziłam w jedynym w swoim rodzaju miejscu: Svalbardzie, które jest wyjątkowo hermetycznym środowiskiem. Najlepszym przykładem może być, że w Polskiej Stacji Polarnej Hornsund spotkałam mojego znajomego, a po powrocie z Longyearbyen dostałam w prezencie od mojego serdecznego kolegi Szymona książkę Ilony Wiśniewskiej pt. „Białe”.
Ilonę miałam okazję poznać osobiście, tak jak i wielu innych bohaterów książki. Spędziłam parę wieczorów z Krysią, Królikiem czy Marcinem. Poznałam cała masę kolegów z budowy akademika z Michałem i Jorge na czele, którzy mi bardzo pomogli. Zabawny jest fakt, że w Longyearbyen alkohol kupuje się na kartki a ceny w barze są co najmniej z kosmosu. Ja miałam kartki i aż 2 tygodnie do wylotu, więc poznałam wszystkich mieszkańców tego niewielkiego miasteczka. Na Spitsbergenie wszyscy się znają, szanują i pomagają sobie. Kiedyś tam wrócę i znowu popatrzę daleko daleko za horyzont z Cukrowej Góry :) no i obiecuję nadrabiać zaległości...

01/07/2014

Hornsund 2, Svalbard

W Fiordzie Hornsund spędzamy jeszcze jeden dzień odwiedzając chatkę traperską. Trzeba tu bardzo uważać, ponieważ praktycznie wszystko (może oprócz oczywistych śmieci w postaci plastikowych butelek) jest tu chronione. Dodatkowo zawsze trzeba mieć przy sobie broń, w razie konieczności obrony przed niedźwiedziem polarnym. Taka troszkę inna rzeczywistwość.







30/06/2014

Hornsund, Svalbard

Po drodze do Hornsund, gdzie znajduje się Polska Stacja Polarna widzimy parę wielorybów Minki. Całkiem łatwo jest je obserwować, ponieważ najpierw widać „fontannę” po czym się wynurzają. Przy kotwiczeniu natomiast mamy mały wypadek i wplątuje nam się lina w śrubę od silnika. Padł nawet pomysł nurkowania, żeby odplątać linę, ale ja tam na pewno nie zgłaszam się na ochotnika, żeby jedynie w mokrej piance schodzić pod wodę. Brrrr. Jako, że potrzeba matką wynalazku, a my żyjemy w XXI wieku, to udało się odplątać linę za pomocą bosaka i kamerki Go Pro. Wieczorem razem z Kanadyjczykami wybieramy się w odwiedziny do Polskiej Bazy Polarnej. Zostajemy przywitani niezmiernie miło. Tomek i Szymon są naszymi głównymi przewodnikami i opowiadają historię stacji oraz ciekawostki z okolicy. Po oficjalnej wizycie ja zostaję jeszcze na część nieoficjalną podczas, której poznaję resztę załogi stacji. Aż miło popatrzeć na tych wszystkich uśmiechniętych ludzi z pasją. Główny skład to 10 osób, które w połowie lipca po roku spędzonym w bazie wraca do Polski. Jestem dla nich pełna podziwu, bo to jednak aż rok w niełatwych warunkach (zwłaszcza w zimę, kiedy nie ma słońca). Miła, rodzinna atmosfera i aż szkoda, że tak krótko. Umawiamy się na następny wieczór na pokaz filmu ze Svalbardu. Zanim jednak wrócimy do Stacji odwiedzamy jeszcze stado Little Auks, czyli Alczyków i cierpliwie czekamy na cielenie lodowca (aż musiałam sprawdzić jak po polsku nazywa się angielskie glacier calving). Cierpliwość popłaca i mamy taki filmik, że wow. Lodowiec Hansbreyen jest ekstra. Filmik wrzuce w oddzielnym poście.

Podczas kolejnych dni dalej zwiedzamy fiord Hornsund razem z Hornsund Tind. Pływamy kajakami po oleistej wodzie i możemy poobserwować ptaki na bryłach lodu oraz ogromne lodowce z bliższej odległości. Pływanie kajakiem zrobiło mi mega frajdę, chociaż jest trochę adrenaliny ze świadomością, że woda ma ze 2 stopnie i całą masę potworów w niej żyjących.  
















29/06/2014

Vestvika, Svalbard

Tym razem czeka nas krótszy pasaż, bo jedynie 185 mil morskich z Bjornoya do Hornsund na Spitsbergenie. Wieje w rufę, słońce świeci, coś podejrzanie dobra karma, ale tylko się cieszyć. Na wachcie towarzyszą mi delfiny i mewy (nie wiem co one robią na środku morza, ale one pewnie też się zastanawiają co ja tu robię). Niebo ma chyba z 10 różnych odcieni niebieskiego, a woda trochę wpadająca w turkus. 5 warstw ubrań, które mam na sobie przypomina mi że nie jestem na Karaibach i wskakiwanie do wody chyba jednak nie jest najlepszym pomysłem. Powoli zaczynam się przyzwyczajać do niskich temperatur, ale tęskno mi za ciepełkiem. Jeszcze tylko 35 dni i obiecuję, że będę leżeć plackiem na słońcu przynajmniej 1 dzień. Mimo że naprawdę mocno buja to te 1,5 dnia płynięcia bez przerwy jakoś szybko mija. Wiatr zaczyna wiać ze wschodu, więc kotwiczymy w Vestvika, czyli jeszcze przed Hornsund, gdzie znajduje się Polska Stacja Badawcza.
A tu kolejna niespodzianka: na brzegu widać misia polarnego z małym niedźwiadkiem, wyglądają jakby na nas czekały. Nasza łódka nazywa się Kvitebjorn, co po norwesku oznacza mały miś J

Na kolację mamy pycha zupę rybną. Obiecuję, że ugotuję po powrocie.








28/06/2014

Bjornoya, Norwegia

W Skjervoy czeka na nas miła niespodzianka, że dołączy do nas druga łódka z załogą z Kanady, którą mój kapitan poznał rok wcześniej żeglując w okolicach Lofoten. Dla mnie jest to szczególnie dobra wiadomość, bo jakoś tak „w kupie raźniej”. Świadomość, że podczas parodniowego pasażu po Morzu Barentsa, druga łódka znajduje się parę/paręnaście mil od nas sprawia, że czuję się trochę bezpieczniej. We wtorek (24.06) po sprawdzeniu wszystkich instrumentów, uzupełnieniu zapasów i solidnej owsiance wyruszamy na 2,5 dniowy pasaż do Bjornoya (czyli Misiowej Wyspy). Mamy do przepłynięcia 291 mil morskich. Z prognozy wynika, że na początku niestety będzie nam wiało prosto w dziób, ale przynajmniej bez sztormów i opadów. W sumie to nie taki diabeł straszny. Całkiem dobrze nam idzie zamiana na wachcie i nawet udaje mi się sporo spać, chociaż buja jak cholera. Zimno, mokro, ale widoki nieziemskie. Pierwszy raz w życiu widziałam pełną tęczę na horyzoncie. A do tego słodziakowe delfiny płynące obok naszej łodzi. Niestety zdjęcia tęczy brak, ponieważ jak z tytułu Faktu: Nie zrobiła zdjęcia, bo trzymała ster J

Bjornoya jest bezludną wyspą, gdzie raczej nie ma co liczyć na ładną pogodę. Jak dopływamy to zza mgły wyłaniają się strome klify i atmosfera trochę jak z Tolkiena. Robi to naprawdę ogromne wrażenie. Zmęczeni kotwiczymy w Sorhamna razem z Milviną Kanadyjczyków (Pen, Denis`em, Helen i Neil`em). Następnego dnia kolejna miła niespodziana: niebieskie niebo i słoneczko, więc po pycha plackach u Kanadyjczyków ruszamy na ląd. Tę niewielką wyspę (20 km na 15 km) odwiedza jedynie paręset osób rocznie, a na północy znajduje się norweska stacja meteorologiczna. Przecudowne widoki na dziewicze góry i ku memu zaskoczeniu zieloną „trawę”. Mchy i słodkie, małe różowe kwiatki Saxifrage (Skalnica). Możemy też poobserwować przeróżne śliczne ptaki: (Little Auk) Alczyki, (Kittiwake) Rissa, Puffin (Maskonur), Guillemot (Nurzyki). Nie wiem, jak one biedne żyją w tak ciężkich warunkach klimatycznych, chociaż pogoda wyjątkowo dopisuje.. Niby lato, ale jednak Arktyka i to już dosyć zaawansowana. Zapada decyzja o płynięciu na Spitsbergen już następnego dnia, ponieważ prognoza pogody brzmi zachęcająco. Bjornoya to taki mały przedsmak dalszej części Svalbard`u. Już nie mogę się doczekać aż zobaczę Misia J