30/06/2014

Hornsund, Svalbard

Po drodze do Hornsund, gdzie znajduje się Polska Stacja Polarna widzimy parę wielorybów Minki. Całkiem łatwo jest je obserwować, ponieważ najpierw widać „fontannę” po czym się wynurzają. Przy kotwiczeniu natomiast mamy mały wypadek i wplątuje nam się lina w śrubę od silnika. Padł nawet pomysł nurkowania, żeby odplątać linę, ale ja tam na pewno nie zgłaszam się na ochotnika, żeby jedynie w mokrej piance schodzić pod wodę. Brrrr. Jako, że potrzeba matką wynalazku, a my żyjemy w XXI wieku, to udało się odplątać linę za pomocą bosaka i kamerki Go Pro. Wieczorem razem z Kanadyjczykami wybieramy się w odwiedziny do Polskiej Bazy Polarnej. Zostajemy przywitani niezmiernie miło. Tomek i Szymon są naszymi głównymi przewodnikami i opowiadają historię stacji oraz ciekawostki z okolicy. Po oficjalnej wizycie ja zostaję jeszcze na część nieoficjalną podczas, której poznaję resztę załogi stacji. Aż miło popatrzeć na tych wszystkich uśmiechniętych ludzi z pasją. Główny skład to 10 osób, które w połowie lipca po roku spędzonym w bazie wraca do Polski. Jestem dla nich pełna podziwu, bo to jednak aż rok w niełatwych warunkach (zwłaszcza w zimę, kiedy nie ma słońca). Miła, rodzinna atmosfera i aż szkoda, że tak krótko. Umawiamy się na następny wieczór na pokaz filmu ze Svalbardu. Zanim jednak wrócimy do Stacji odwiedzamy jeszcze stado Little Auks, czyli Alczyków i cierpliwie czekamy na cielenie lodowca (aż musiałam sprawdzić jak po polsku nazywa się angielskie glacier calving). Cierpliwość popłaca i mamy taki filmik, że wow. Lodowiec Hansbreyen jest ekstra. Filmik wrzuce w oddzielnym poście.

Podczas kolejnych dni dalej zwiedzamy fiord Hornsund razem z Hornsund Tind. Pływamy kajakami po oleistej wodzie i możemy poobserwować ptaki na bryłach lodu oraz ogromne lodowce z bliższej odległości. Pływanie kajakiem zrobiło mi mega frajdę, chociaż jest trochę adrenaliny ze świadomością, że woda ma ze 2 stopnie i całą masę potworów w niej żyjących.  
















29/06/2014

Vestvika, Svalbard

Tym razem czeka nas krótszy pasaż, bo jedynie 185 mil morskich z Bjornoya do Hornsund na Spitsbergenie. Wieje w rufę, słońce świeci, coś podejrzanie dobra karma, ale tylko się cieszyć. Na wachcie towarzyszą mi delfiny i mewy (nie wiem co one robią na środku morza, ale one pewnie też się zastanawiają co ja tu robię). Niebo ma chyba z 10 różnych odcieni niebieskiego, a woda trochę wpadająca w turkus. 5 warstw ubrań, które mam na sobie przypomina mi że nie jestem na Karaibach i wskakiwanie do wody chyba jednak nie jest najlepszym pomysłem. Powoli zaczynam się przyzwyczajać do niskich temperatur, ale tęskno mi za ciepełkiem. Jeszcze tylko 35 dni i obiecuję, że będę leżeć plackiem na słońcu przynajmniej 1 dzień. Mimo że naprawdę mocno buja to te 1,5 dnia płynięcia bez przerwy jakoś szybko mija. Wiatr zaczyna wiać ze wschodu, więc kotwiczymy w Vestvika, czyli jeszcze przed Hornsund, gdzie znajduje się Polska Stacja Badawcza.
A tu kolejna niespodzianka: na brzegu widać misia polarnego z małym niedźwiadkiem, wyglądają jakby na nas czekały. Nasza łódka nazywa się Kvitebjorn, co po norwesku oznacza mały miś J

Na kolację mamy pycha zupę rybną. Obiecuję, że ugotuję po powrocie.








28/06/2014

Bjornoya, Norwegia

W Skjervoy czeka na nas miła niespodzianka, że dołączy do nas druga łódka z załogą z Kanady, którą mój kapitan poznał rok wcześniej żeglując w okolicach Lofoten. Dla mnie jest to szczególnie dobra wiadomość, bo jakoś tak „w kupie raźniej”. Świadomość, że podczas parodniowego pasażu po Morzu Barentsa, druga łódka znajduje się parę/paręnaście mil od nas sprawia, że czuję się trochę bezpieczniej. We wtorek (24.06) po sprawdzeniu wszystkich instrumentów, uzupełnieniu zapasów i solidnej owsiance wyruszamy na 2,5 dniowy pasaż do Bjornoya (czyli Misiowej Wyspy). Mamy do przepłynięcia 291 mil morskich. Z prognozy wynika, że na początku niestety będzie nam wiało prosto w dziób, ale przynajmniej bez sztormów i opadów. W sumie to nie taki diabeł straszny. Całkiem dobrze nam idzie zamiana na wachcie i nawet udaje mi się sporo spać, chociaż buja jak cholera. Zimno, mokro, ale widoki nieziemskie. Pierwszy raz w życiu widziałam pełną tęczę na horyzoncie. A do tego słodziakowe delfiny płynące obok naszej łodzi. Niestety zdjęcia tęczy brak, ponieważ jak z tytułu Faktu: Nie zrobiła zdjęcia, bo trzymała ster J

Bjornoya jest bezludną wyspą, gdzie raczej nie ma co liczyć na ładną pogodę. Jak dopływamy to zza mgły wyłaniają się strome klify i atmosfera trochę jak z Tolkiena. Robi to naprawdę ogromne wrażenie. Zmęczeni kotwiczymy w Sorhamna razem z Milviną Kanadyjczyków (Pen, Denis`em, Helen i Neil`em). Następnego dnia kolejna miła niespodziana: niebieskie niebo i słoneczko, więc po pycha plackach u Kanadyjczyków ruszamy na ląd. Tę niewielką wyspę (20 km na 15 km) odwiedza jedynie paręset osób rocznie, a na północy znajduje się norweska stacja meteorologiczna. Przecudowne widoki na dziewicze góry i ku memu zaskoczeniu zieloną „trawę”. Mchy i słodkie, małe różowe kwiatki Saxifrage (Skalnica). Możemy też poobserwować przeróżne śliczne ptaki: (Little Auk) Alczyki, (Kittiwake) Rissa, Puffin (Maskonur), Guillemot (Nurzyki). Nie wiem, jak one biedne żyją w tak ciężkich warunkach klimatycznych, chociaż pogoda wyjątkowo dopisuje.. Niby lato, ale jednak Arktyka i to już dosyć zaawansowana. Zapada decyzja o płynięciu na Spitsbergen już następnego dnia, ponieważ prognoza pogody brzmi zachęcająco. Bjornoya to taki mały przedsmak dalszej części Svalbard`u. Już nie mogę się doczekać aż zobaczę Misia J














21/06/2014

sledzenie trasy

Jak macie ochote to zapraszam na strone:

http://www.marinetraffic.com/no/ais/home/

napiszcie nazwe lodzi na ktorej plyne: Kvitebjoern i bedzie widac ostatnie zalogowane miejsce.

retrospekcja: Kolumbia (czerwiec - wrzesien 2009)

Zabawnie musiałam wyglądać jak się dowiedziałam dokąd mogę jechać na praktykę z IAESTE (organizacji studenckiej na Politechnice Warszawskiej). Ciągle chodziła mi po głowie Azja i w sumie już się widziałam oczami wyobraźni gdzieś w dalekiej Indonezji czy na Filipinach. A tu taka niespodzianka: Kolumbia. Zupełnie inny kierunek, ale w sumie brzmi ciekawie. Ofertę oczywiście przyjęłam, mimo że o Kolumbii wiedziałam tyle, co o budowie statku kosmicznego. Przez kolejne parę miesięcy przed wyjazdem byłam mocno zajęta: pisaniem pracy magisterskiej, kończeniem 5 roku na Politechnice Warszawskiej i 2 roku na Uniwersytecie Warszawskim. Jednocześnie ubiegałam się o stypendium z Programu Leonardo da Vinci, więc byłam zarobiona po pachy. W Bogocie miałam pracować w języku angielskim na Universidad de la Sabana, więc naukę hiszpańskiego zostawiłam na pobyt w Kolumbii. Do Bogoty leciałam z Emilią, która miała swoją praktykę w Armenii. Mój znajomy: Julian był bardzo miły, odebrał nas z lotniska i ugościł przez pierwsze parę dni u siebie w domu. Zabawnie było komunikować się z Jego Mamą Consuela i bratem Santiago po migowemu i na uśmiechy. Czułam się jak małe dziecko, codziennie ucząc się nowego słowa po hiszpańsku. Julian i jego rodzina bardzo mi pomogli na początku. Nauczyli mnie pierwszych wyrażeń po hiszpańsku, np.:  Tienes pedos? Co tak naprawdę oznacza, czy masz gazy  a nie jak mi powiedzieli: milo mi cię poznać - hahaha, taki mały żarcik. Mój Uniwersytet zapewnił mi zakwaterowanie w domu katolickim dla dziewcząt, czyli miejscu idealnym dla mnie. Święta Maria, która sprawiała rządy w tej złotej klatce próbowała ograniczyć moją wolność i kazała wracać przed 9… taaaa chyba rano  efekt był taki, że bardzo szybko znalazłam nowe mieszkanie na rogu 33 i 30. Na Uniwersytecie okazało się, że jednak nikt nie rozmawia po angielsku, więc kontynuowałam migowy. Moja szefowa: Patricia wysłała mnie na kurs hiszpańskiego, gdzie poznałam nowych super znajomych: Jamesa, Sabrice, Michelle itd. Razem ze mną na wydziale pracował jeszcze Roman z Izraela. Głównie zajmowaliśmy się PR`em po angielsku i prowadzeniem zajęć integracyjnych dla studentów. Całkiem interesujące zajęcie. Niestety już nie pamiętam moich wszystkich współpracowników, ale Juan Pablo, Gonzalo i Bernardo zapewne na bardzo długo zostaną w mojej pamięci. Zawsze bardzo mi kibicowali jak mówiłam, gdzie się znowu wybieram w kolejną podróż po Kolumbii. A podróży było naprawdę sporo i śmiało mogę powiedzieć, że Kolumbię znam lepiej niż nie jeden Kolumbijczyk. W kolejnych postach opiszę w bardzo dużym skrócie miejsca, które udało mi się odwiedzić. Samo życie w Bogocie upływało mi bardzo przyjemnie, choć dosyć zwariowanie. Łącznie byłam w Kolumbii 3 miesiące, w tym jedynie 2 weekendy spędziłam w Bogocie, a resztę w podróży po tym pięknym kraju. Grafik zawsze wyglądał tak samo. W czwartek bądź piątek po pracy nocny autobus do… cały weekend zwiedzania i powrót w poniedziałek raniutko, żeby zdążyć wziąć prysznic i ruszyć do pracy. Poniedziałek – piątek praca w Chia na Universidad de la Sabana, a wieczorami spotkania z moimi przyjaciółmi: Julianem, Pablo, Cristal, Catherina, Danielem, Felipe, Jamesem, Romanem, Luisa, Andersonem, Sabrice i wieloma innymi. Później poznałam jeszcze Fabiana i moją przyjaciółkę Dagmarę. W Bogocie czułam się jak w domu, miałam moich przyjaciół, swoje mieszkanie, swój sklep, bar z Guayabo, autobus B11 i B12 do Portal del Norte itd. Chipsy z Yuka i Aguariente. Zona Rosa, Candelaria, Chicle, Mani, Caramelo i wiele wiele innych. Podejrzewam, że gdybym nie miała egzaminu magisterskiego i stypendium w Niemczech od października zostałabym w Kolumbii dłużej, dużo dłużej, ale życie pisze swój scenariusz i najwidoczniej ma dla mnie inny plan. Te 3 miesiące w Kolumbii były najpiękniejszym czasem w moim życiu. Ta radość, salsa, przygoda i trwające do dzisiaj przyjaźnie są czymś wyjątkowym. To taka magia Kolumbii, kto nie spróbuje, nie odwiedzi ,nie zrozumie tego. Z Dagmarą zawsze wspominamy Kolumbię z wielkim uśmiechem na twarzy. Kolumbia chyba też mnie polubiła, ponieważ z powodu problemów linii lotniczych wyleciałam 5 dni później niż wstępnie zaplanowane. Nawet przy powrocie czekała na mnie niespodzianka, ponieważ nowy lot dostałam przez Frankfurt, więc czekała mnie impreza powitalno-pożegnalna w Darmstadt, w którym mieszkałam przez rok na wymianie studenckiej Erasmus.









Skjervøy, Norwegia

Z Harstad mieliśmy jeszcze zahaczyć o Senja, ale wyglądało na to, że coś nam szwankuje jeden alternator. W związku z tym, aby zdążyć przed weekendem płynęliśmy prosto do Skjervøy. W sumie to dobra zaprawa 24 godzinna przed wyruszeniem na Bjornøya, czyli Misiową Wyspę. Trasa ze Skiervoy do Bjornoya zajmie nam mniej więcej 2,5 dnia żeglowania bez przerwy i widocznego lądu. Mam nadzieję, że pogoda dopisze, bo chyba troszkę zaczynam się bać. W Skjervøy jemy pyszną kolację ze Stig`iem, jego żoną i ich znajomymi z Belgii, którzy od lat podróżują do Norwegii na wakacje. Fajnie posłuchać ich opowieści. Jako, że pogoda na razie nie dopisuje, czekają nas 2 dni przerwy i odpoczynku przed wymagającym odcinkiem. Jakoś specjalnie mi to nie przeszkadza. Czas wolny spędzam bardzo przyjemnie. Nadrabiam czytanie książek, medytuję i nadal nie mogę się nadziwić jak dużo mi się śni. Podróż po Ameryce Południowej była fascynująca i niezapomniana, aczkolwiek bardzo aktywna i męcząca. Teraz natomiast, po burzliwych momentach żeglowania mam sporo czasu na przemyślenia, czytanie i napawanie się przepięknymi widokami. A to dopiero początek, bo mam jeszcze 45 dni przed sobą… W poniedziałek wypływamy na Bjornøya.

 




18/06/2014

Harstad, Norwegia

Dzięki pisaniu bloga orientuję się jaka dziś jest data. Dopiero jestem 5 dni na łodzi, a już mam problemy z nadrobieniem zaległości, bo każdy dzień jest podobny. Oczywiście mój plecak nie doleciał ze mną do Bodo, więc od razu na wstępie było mi dosyć zimno. Chyba najgorsza jest myśl, że to się nie zmieni przez najbliższe 50 dni…
Poznaję się z kapitanem: Berthold`em. Pierwsze wrażenie bardzo dobre, miejmy nadzieje, że tak też zostanie. Pierwszy dzień mija na organizacji. Następnego po sprawdzeniu czy wszystko działa i uzupełnieniu zapasów ruszamy na północny wschód wzdłuż linii brzegowej. Muszę „nauczyć się” łódki. Nasza to: Saxo 38, ma tyle lat co ja, więc młoda sztuka  12 metrów, stalowa, bardzo ładnie utrzymana. Wiatr od razu wieje mocno pięknym baksztagiem.  Zatrzymujemy się w Brunvaer na kotwicy. Po ciężkim dniu nawet zasypianie w bujającej łodzi przy pełnym słońcu nie jest problemem.
Czytając nową książkę wpadam na ciekawy cytat: „a restless travelers whose destination could not be found on any map…” fajnie, że już mnie w książkach opisują. Oprócz Siddhatha, Hermana Hessa, czytam podręczniki żeglowania i historię Spitzbergena. Mam nadzieję, że mi się to wszystko nie pomiesza.
Przez kolejne parę dni płyniemy na wschód. Mijamy przepiękne Lofoten, Westfiorden, bardzo wąski fiord Raftsundet i przy mocnym wietrze ok. 7 docieramy do Risoyhavn.Po drodze silnik wymaga małej naprawy, więc czekając na brakującą część zatrzymujemy się na trochę dłużej w Harstad. Oglądam poprzednie reportaże mojego kapitana i powoli nabieram ochoty na rejs w zimie, ale biorąc pod uwagę moje obecne zamarzanie może to jeszcze przemyśle.
O dziwo nadal nie dopadła mnie choroba morska. Podejrzewam, że jak tylko wypłyniemy na pełne morze, to szybciutko się pokaże… Trochę ciepło mi się robi na samą myśl 3 dniowego płynięcia bez przerwy. Jednak mam nadzieję, że pogoda będzie trochę przyjaźniejsza niż dotychczas. No nic, na razie gorąco pozdrawiam i obiecuję, że po powrocie będę się wygrzewać na słońcu.







 