14/02/2014

Chiloe, Pacyfik i wulkany, Chile

Pełni werwy i energii ruszamy naszą białą strzałą Toyota Yaris na wyspę Chiloe - największą z 40 wysp archipelagu. Długa na 180 kilometrów i wąska na 50 kilometrów. Słynna z wyluzowanej atmosfery i ogromnej ilości drewnianych kościołów. Na początku kierujemy się do Ancud. Lunch na trawie w parku, festyn wojskowy i muzeum historii wyspy. Dosyć szybko przenosimy się do  Castro - "metropolii wyspy" (mniej niż 50.000 mieszkańców). Chyba trafiliśmy na jakiś boom, bo ilość turystów była ogromna. Pierwsze, co rzuca nam się w oczy to żółto-purpurowy kościół Iglesia San Francisco de Castro (my go nazwaliśmy Disneyland Church). W środku jest dosyć duży obraz Jana Pawła II, co mnie miło zaskoczyło.
Castro tętni życiem, na każdym kroku naprawdę wspaniali artyści, żonglerz, mim, połykacz ognia.To wszystko sprawia, że Castro jest bardzo wyjątkowe. Pod wieczór wyruszamy do Parku Narodowego Chiloe, gdzie planujemy spędzić noc i następnego dnia zrobić mały treking. Po drodze zabieramy kolejnych autostopowiczów (taki mały payback) i powoli odkrywamy, że kierujemy się w "paszczę smoka", trochę jakbyśmy wylądowali samochodem w środku Loveparade. Okazuje się, że w parku odbywa się ogromna impreza z okazji pełni księżyca (ostatnią pełnię spędziłam w Bariloche na weselu haha). Średnia wieku to 17 lat. Troszkę się wycofujemy i wreszcie udaje nam się znaleźć miejsce na kempingu. Łatwo nie jest, ja śpię w aucie jak za starych, dobrych czasów, a Starr z Michaelem w namiocie. Niestety brak wody i innych "luksusów". Rano ruszamy na mały spacerek po parku w stronę jeziora, a później wydmami nad Ocean Spokojny. Wow, dawno nie widziałam Pacyfiku z tej strony świata :) Pogoda super, mimo że noc była wyjątkowo zimna. Ruszamy na wschód wyspy do Dalcahue i nad wodospad Tenaun. Trochę się gubimy po drodze, bo albo totalny brak znaków na drodze, lub dosyć nieczytelne. Wodospad prześliczny, ale czas powoli zbierać się na ląd. Nasza droga na skróty okazała się słabym pomysłem i 70 kilometrów przejechaliśmy na żwirówce (ripio, to nowe hiszpańskie słowo na dziś).
Jedziemy maksymalnie na północ, żeby nie tracić dnia na prowadzenie po autostradzie. Robi się bardzo późno, więc noc spędzamy na poboczu. Rano docieramy do wspaniałego regionu: San Juan. Wow wow wow, super, że mamy samochód, bo za Chiny byśmy tu nie trafili autobusem. Odwiedzamy 3 małe miasteczka nad wybrzeżem: Maicolpuc, Bahia Mansa i Pucatrihue. Czas się tu zatrzymał. Na śniadanie jemy jeszcze ciepłe bułeczki i napawamy się przepięknymi widokami na Pacyfik. Teoretycznie z plaży można oglądać foki i delfiny, ale przy tej pogodzie widzieliśmy jedynie jednego topielca na brzegu.
Z nad Pacyfiku przenosimy się do Parku Narodowego Puyehue, gdzie jeszcze udaje nam się zrobić jeden mały treking przed zachodem słońca. Ruszamy trasą Pudu w Anticura aby zobaczyć kolejny dziki wodospad. Od leśniczego dostajemy bardzo cenne wskazówki i pozwolenie na dzikie, darmowe nocowanie na jego terenie. Super miejsce, miło i przyjemnie, lecz znowu mega zimno w nocy. Raniusieńko przed 7 udajemy się za radą strażnika do Antillanca - resortu narciarskiego, który tętni życiem jedynie w tutejszą zimę. Samochodem pokonujemy większość drogi, aż do krateru Rupanco, gdzie po krótkim trekingu docieramy na szczyt, z którego rozpościera się przecudowny widok na 3 wulkany: Puyehue, Casablanca i Osorno. Wow, widok jak z obrazka. Obydwa jeziora (Puyehue i Rupanco) są niestety osłonięte mgłą. Wulkan Puyehue miał erupcję w 2011 roku, bez lawy, ale popiół dotarł aż do Buenos Aires. W Chile jest około 5000 wulkanów, które z reguły eksplodują seryjnie i tak Puyehue miał erupcję rok po Chaiten  i wpłynął na wzmożoną aktywność wulkany Villarrica w 2012 roku.
W pełni usatysfakcjonowani cudownymi widokami docieramy do wód termalnych na zasłużony odpoczynek. Tego mi było trzeba, moje obolałe mięśnie i stawy troszkę się wygrzały i są gotowe na kolejne wyzwania.
Ruszamy do miasteczka Puerto Octay, gdzie rozpoczynamy okrążanie ogromnego jeziora Llanquihue. Miasteczko z ogromnym niemieckim wpływem z budynkami z XIX wieku. Warte zwiedzenia jedynie jak jest po drodze. Okrążając jezioro mamy przepiękny widok na niezmąconą taflę wody i wulkan Osorno w całej okazałości. Znajdujemy drogę, która prowadzi nas na zbodze wulkanu. Tak tak, znowu wielkie WOW.
Kontynuując drogą nad jeziorem docieramy do Puerto Varas - typowo turystyczne, ale przyjemne miasteczko położone nad samą wodą. Rano niestety żegnamy się z naszym samochodzikiem i ruszamy autobusem do miasteczka Villarrica, gdzie planujemy wspiąć się na wulkan.




























5 comments: